Lubię książki niespodzianki. Takie, o których nie wiem nic, poza tym, że podobno są dobre. „Mgły Avalonu” Marion Zimmer Bradley była właśnie taką książką. Trafiła do mnie w ramach paczki losowej fantastyki z likwidowanej biblioteki. Nie wyglądała zachęcająco, mimo że bardzo lubię fantastykę. I to najlepszy przykład, żeby nie oceniać książki po okładce, bo w tym siermiężnym wydaniu otrzymałam jedną z najważniejszych książek w moim życiu.
Czytałam ją ponad dwa lata. I nie ma tu nic do rzeczy fakt, że moje wydanie było stare, grubaśne, a mimo to zapisane mikrodrukiem i praktycznie bez marginesów. Książka bowiem była ciężka tak w znaczeniu dosłownym, jak i emocjonalnym. Ale była to taka ciężkość, która wyciska z człowieka przemyślenia, które już na zawsze zagnieżdżają się w świadomości.
W dużym skrócie można powiedzieć, że „Mgły Avalonu” to legenda o królu Arturze, opowiedziana oczami jego siostry, Morgiany. Tak naprawdę jednak jest tu o wiele więcej. To walka starej wiary z chrześcijaństwem, walka matriarchatu z patriarchatem, walka z własnym przeznaczeniem. Esencja tej książki zawiera się w trzech słowach: kobieta kontra Bóg.
Cała historia zaczyna się chwilę przed narodzinami Artura, a kończy chwilę po jego śmierci. Natomiast postać samego króla jest tu tak kluczowa, jak i… poboczna. Marion Zimmer Bradley pokazuje bowiem legendarnego wojownika jako marionetkę w rękach otaczających go kobiet: matki, żony, siostry, ciotek… I nie ma w tym żadnego przejaskrawienia. Nie na darmo mówi się przecież, że mężczyzna jest głową, ale kobieta jest szyją, która tą głową kręci. I tak właśnie autorka bezczelnie obnaża wszystkie sztuczki i zabiegi, którymi kobiety od wieków sterują mężczyznami.
Spieszę uspokoić mężczyzn. Jeśli właśnie doszliście do wniosku, że książka zalicza się do nurtu „literatury kobiecej” – nic bardziej mylnego. Jest to tytuł, który bez zbędnego sentymentalizmu i innych banialuków da wam nieograniczony wgląd w kobiecą duszę. Nasze rozterki, sposób myślenia, zagrywki. Rzeczy, o których nigdy nie usłyszycie od nas prosto w twarz. Zachęcam więc, ale i ostrzegam. Możecie się bardzo zdziwić.
A kobiety „Mgieł Avalonu” są naprawdę fascynujące. Silne, a jednocześnie pełne wątpliwości. Próbujące grać swoje role, ale marzące o umknięciu wiszącemu nad nimi fatum. Wydaje mi się, że autorka z zamysłem steruje naszymi sympatiami, mimo to dylematy, które stawia przed poszczególnymi postaciami pokazują, że zarówno demoniczna Morgause, jak i stłamszona Gwenifer tak samo zbudowane są z krwi i kości. Morgianie natomiast towarzyszymy od najmłodszych lat, do wczesnej starości, co oznacza, że w pewnym momencie każda czytelniczka znajdzie w niej rówieśnicę. Z podobnymi problemami, przemyśleniami i doświadczeniami. Bo nie sposób, mimo pozornie fantastycznych realiów, nie odnosić wydarzeń z życia bohaterek do własnych przeżyć. Zobaczyć z dystansu… siebie.
Właśnie, dlaczego piszę o „pozornie” fantastycznych realiach? Bo tak naprawdę fantastyki jest tu bardzo mało. W porównaniu do wydarzeń „historycznych” (nie zapominajmy, że jednak cały czas mowa o legendzie), elementy stricte baśniowe to bardzo mały procent całości. Podania zostały przez autorkę tak solidnie wplecione w fakty, wierzenia i zwyczaje, że ciężko uwierzyć, że ta historia nie zdarzyła się naprawdę. I że głęboko we mgłach nie czekają światy, które już dawno minęły.
Pośród wielu wątków fabuły, mi osobiście jednym z najciekawszych wydała się rewolucja religijna: proces wyparcia „pogaństwa” przez chrześcijaństwo. Mechanizm pokazany w naprawdę fascynujący sposób, przejawiający się na najniższym szczeblu jako odwieczna walka płci. Choć tutaj także widać stronniczość narracji, pewne prawidła rządzące kościołem zostają niezaprzeczalnie obnażone. Wnioski, że bóg chrześcijan jest bogiem mężczyzn, nasuwają się mimowolnie.
„Mgły Avalonu” przez wielu uważane są za arcydzieło fantastyki. Mimo to, ja odebrałam je bardziej jako dzieło historyczno-obyczajowe i jako takie często polecam je osobom niezaznajomionym z fantastyką. I na tym właśnie polega mistrzostwo: napisać „bajkę” w taki sposób, że nie jesteśmy w stanie zanegować jej prawdziwości. Ba, że sami przed sobą nie możemy zaprzeczyć, że właśnie zmieniło się nasze postrzeganie historii. Że nie otworzyły się nam oczy na pewne aspekty. Że coś w nas już nigdy nie będzie takie, jak przed lekturą.