Starocie wzywają…
Od ostatniej “Pasji szperania” moja kolekcja rzeczy starych, zniszczonych i nikomu niepotrzebnych zdecydowanie się rozrosła. Zaliczyliśmy między innymi spektakularny i zaskakująco obfity najazd na pałac, o którym na pewno kiedyś opowiem. Jeśli w końcu uporam się ze wszystkimi kartonami… Postanowiłam jednak skupić się na ostatniej wyprawie. Chyba nawet nie potrafiłabym teraz prześledzić ostatniego pół roku budowania kolekcji. Może kiedyś będzie inna okazja przedstawić upolowane wcześniej starocie.
Szczęśliwy traf pałacowy z samego początku roku nie był jednak wróżbą dalszych sukcesów, bo w kwestiach „targowych” miałam wyjątkowego pecha. Nie dość, że okazji do pobuszowania po targowisku w moich rodzinnych Żarach było mało, to jeszcze warunki atmosferyczne zdecydowanie sprzysięgły się przeciwko mnie. I handlarzom…
Wyprawa pierwsza
Wypad urodzinowy pokrzyżowało trzydzieści centymetrów śniegu, które spadło w noc przed. Kolejna okazja nadażyła się dopiero w czasie powielkanocnego urlopu, w trakcie którego planowałam trzy targowe wycieczki. No i proszę: pierwsza, wtorkowa – deszcz… Mimo to, w towarzystwie niezawodnego taty, wsiedliśmy w samochód. Choć żarski targ wydawał się pusty, postanowiliśmy zrobić kontrolną rundkę samochodem przez boczną alejkę. Przy tak zwanych “budach”, w których czekają wlaśnie starocie. A tam stała ona…
Tato dał mi trzydzieści sekund na decyzję, czy ma parkować, czy jedziemy do domu. Już jedną niekupioną ramę wspominam z rozrzewnieniem, więc w ostatniej chwili zjechaliśmy na parking. Można powiedzieć, że złote ramy to coś, co kupuję zawsze. Tutaj jedyne, co budziło moje wątpliwości, to cena. Rama jest spora, ma 60 x 40 cm, do tego drewniana, a takie potrafią kosztować. Propozycja cenowa sprzedającego zaskoczyła mnie do tego stopnia, że dobrałam jeszcze dwie mniejsze ramki współczesne i wróciłam do domu przeszczęśliwa, z portfelem chudszym jedynie o trzydziesci złotych.
Rama zawiśnie nad kominkiem w salonie, który wciąż jest “work in progress”. Wiem nawet, co chciałabym w nią wstawić i kto byłby w stanie coś takiego dla mnie wykonać. Pomysł noszę w sobie od września, kiedy to inna ciekawa rama (właściwie skrzydło starej witryny) przeszła mi koło nosa…
Wyprawa druga
Kolejna wyprawa, piątkowa, odbyła się w znacznie bardziej sprzyjających warunkach pogodowych, a i targ był obsadzony mniej więcej w trzech piątych swojej pojemności, co już daje potencjał. Problem stanowiła jedynie skromna zawartośc mojego portfela… Gdybym była bogatsza, na pewno miałabym na co wydać kasę. Ale skromne zasoby też pozwoliły mi wrócić do domu z uśmiechem na ustach. Magia pchlich targów.
Pierwszą zdobyczą była przeurocza filiżanka z zającami. Pałam miłością do tych zwierząt, od kiedy na moich oczach, tuż przed maską mojego samochodu, urządziły sobie sparing karate, we trójkę. Przysięgam, że widziałam, jak jeden zając drugiemu zasunął w szczękę kopem z półobrotu!
Filiżanka to porcelana Ilmenau (Graf von Henneberg) z Turyngii. Nie jest to antyk, aczkolwiek dopisek “Made in German Democratic Republic” już określa jej wiek na co najmniej trzydzieści lat. A że ja kawę pijam tylko z filiżanek, to ten maly nabytek nadał sens całym zakupom.
Postanowiłam tamtego dnia sprawdzić jeszcze mojego pewniaka, czyli pana od starych papierów. Już kiedyś kupowałam od niego fotografie i wiedziałam, że zostanę stałą klientką. Moim faworytem zawsze jest kolekcja zdjęć z przełomu XIX i XX wieku. Dostałam nawet kiedyś okazyjną cenę na całość, niestety nadal poza poza moim zasiegiem. Dlatego przy różnych okazjach kupuję po kilka zdjęć, w zależności od stanu portfela. Tym razem wybrałam sobie dwóch panów z Wiednia. Jeden kupił mnie rozmarzonym wyrazem twarzy, drugi – fenomenalną stylówą.
Wyprawa trzecia
Trzecia wyprawa także została naznaczona deszczem, więc właściwie ograniczyłam się do kilku rzeczy, które zapamiętąłam z poprzednich ekspedycji jako warte zakupu. Zdarza mi sie później latami wspominać takie starocie, które rzuciły mi się w oko, ale z jakichś powodów nawet o nie nie zapytałam albo za szybko odpuściłam targowanie. I taka też była historia kolekcji metalowych kinkietów, na które, według moich oczekiwań, absolutnie nie byłoby mnie stać. Ponieważ deszcz wypłoszył już większość sprzedawców, a kinkiety znalazły się w zasięgu mojego wzroku, postanowiłam jednak wspiąć się na wyżyny odwagi i zapytać.
Jak widać, kupiłam dwa, za ostatnie pieniądze. Nie była to kwota zawrotna, bo zaledwie dwa razy po piętnaście złotych. Najgorsza z tego wszystkiego była koniecznośc decyzji – które? A sprzedawca zaproponował mi jeszcze po okazyjnej cenie starą lampe naftową… Po cichu liczę, że jeszcze dane będzie mi go kiedyś spotkać, bo wyglada na to, że do niego też mogłabym wykupić abonament.
Oba kinkiety są elektryczne, choć elektryka jest raczej do wymiany. Ja mam na nie jednak inny pomysł – planuję je przerobić na świeczniki. Ponadto mosiężny prosi się o szklany klosz, właśnie taki “naftowy”, bo z dużym prawdopodobieństwem miał taki oryginalnie.
Wisienką na torcie, już sprezentowaną przez tatę, była kryształowa karafka. Nie jestem w stanie określić jej wieku, ale od dawna mi się taka marzyła, jako że regularnie przetwarzamy wszystko co się da na nalewki. A taka, przykładowo, wiśniowa nalewka zupelnie inaczej smakuje polana z kryształowej karafki. Co jednak w tej karafce jest takiego, że zapragnęłam mieć właśnie ją? Otóż – mały szczegół – szklany korek. Ostatnio panuje jakaś dziwna moda na korki plastikowe albo chociaż plastikiem pociągnięte, co dla mnie odbiera butelce cały urok. To jak piekna kobieta, która posługuje się wyłącznie podwórkową łaciną. No czar pryska. A tu mam szkło i mogę sobie śmiało wyobrażać, że moja karafka ma ze sto lat i być może stała kiedyś na stole w jakimś pałacu, wśród arystokracji. No kto mi zabroni?
I to by było na tyle
Nastepnej wyprawy po starocie nie ma jeszcze nawet w planach. Staram się także nie buszować po “śmieciarkach”, olxie i innych kuszących miejscach. Postawiłam sobie za punkt honoru najpierw “odgracić” nasze ruiny i ogarnąć szerszym spojrzeniem skalę mojego zbieractwa. Ale rączki swędzą, mózg woła “jeszcze”, więc kto wie, kiedy znowu poczuję zew szperacza…