Kingsman?
“Kingsman: Tajne służby” to była dla mnie zupełna niespodzianka. Nie wiedziałam o tym filmie nic. Obejrzałam go przez przypadek, tylko ze względu na zaufanie do Colina Firtha. Czy ktoś go kiedyś widział w kiepskim filmie? No właśnie. Film leciał sobie niezobowiazująco w tle, a ja zerkałam, wciągnęłam się i… absolutnie zachwyciłam.
Cóż to takiego? Właściwie jest to ekranizacja serii komiksowej, autorstwa Dave’a Gibbonsa i Marka Millara. Tytułowe tajne służby to angielska organizacja wzorowana na rycerzach okragłego stołu. W dużym skrócie: grupka Jamesów Bondów, równie sprawnych, równie czarujących i z równie fajnymi gadżetami. Ale z większym… jajem (nie mylić z jajami). Już brzmi fajnie, prawda?
W pierwszej części poznajemy najmłodszego z nich, Eggsy’ego, akurat w trakcie rekrutacji, co jest jednym z głównych wątków filmu. Drugi dotyczy oczywiście walki z “tym złym” i tutaj oglądamy przepiękne starcie właśnie Colina Firtha z Samuelem L. Jacksonem. No miodzio.
Film jest jedyny w swoim rodzaju. Elegancki, “dżentelmeński”, pełen czarnego humoru, a już finałowa scena to coś, czego jeszcze nie widzieliście i pewnie nigdzie indziej nie zobaczycie. Absolutny majstersztyk!
Lecimy dalej z tym koksem
Do kolejnej części, “Kingsman: Złoty krąg”, podeszłam już z większym namaszczeniem, ale i z większymi oczekiwaniami. No i niestety… Dobrze żarło, ale zdechło. No nie, żartuję – aż tak źle nie było, aczkolwiek druga część wypada dużo słabiej, choć to może być kwestia wyłączne mojego gustu.
Ciężko opowiedzieć o fabule, nie zdradzając kluczowych założeń. Choć chyba jednak wspomnę, że w pierwszych minutach filmu organizacja Kingsman… przestaje istnieć. Akcja przenosi się więc do Stanów, do organizacji jakby siostrzanej – Statesman.
Co mnie zabolało? Zmiana lokalizacji drastycznie wpłynęła na klimat filmu. Zamiast “ąę” Anglii mamy kowbojskie USA, którego nie darzę jakąś wielką sympatią, ale pewnie są wielbiciele tych tematów. Ja jednak czułam jakiś trudny do sprecyzowania dyskomfort.
I choć nadal mamy gwiazdorską obsadę, to agenci Statesman wypadają dosyć blado i najzwyczajniej w świecie – nudno. Z jednym wyjątkiem. Channing Tatum w roli Tequili jest tak zaskakująco nie na miejscu, że przez kontrast świeci najjaśniej, mimo że przez większość filmu leży w śpiączce… Nie mówię tu oczywiście, że został kiepsko dobrany do roli, ale jest tu po prostu tak “inny” od kreacji, w których widziałam go wcześniej, że zostało mi po filmie podejrzenie, że może jednak jest całkiem dobrym aktorem i jeszcze pokaże, na co go stać.
And the villan is…
Przyznaję, że sama nie jestem pewna co myśleć o Poppy Adams, głównej “czarnej charakterce” filmu, w wykonaniu Julianne Moore. Czegoś jej brakuje, ale zdecydowanie miałam wrażenie, że to nie jest źle zagrana rola, ale słabo napisana postać. Jakby sam fakt umieszczenia jej w amerykańskich latach pięćdziesiątych odtworzonych w kambodżańskiej dżungli miał wynagrodzić sztampę i brak pomysłu. Szefowa kartelu narkotykowego, zła i bezwzględna. I tyle. Naprawdę nie ma tu nic więcej.
Minusem dla mnie był też gościnny występ Eltona Johna, który robił wrażenie wciśniętego absolutnie na siłę, a wszelkie gagi z jego udziałem były na skraju żenady.
Bilans?
Na pewno pierwszej części film nie dorasta do pięt. Brakuje mu świeżości, błysku geniuszu i klimatu. Dostajemy mało zaskakujące, choć nadal widowiskowe kino akcji z kilkoma fajnymi scenami walki. Czy warte obejrzenia? To na pewno. Czy warte oglądania setki razy pod rząd? Już nie koniecznie…