Na pewno chcesz zadrzeć z legendą?
Lata dziewięćdziesiąte to najfajniejsze lata mojego dzieciństwa. Pewnie i dlatego filmy z tego okresu wspominam z wyjątkowym sentymentem. Nie inaczej jest z “Jumanji”. Nie ma się więc co dziwić, że do powstałej ponad dwadzieścia lat później kontynuacji podchodziłam jak pies do jeża: bardzo nieufnie i chyba nawet z lekkim uprzedzeniem.
To już nie te czasy, nie ta epoka, nie to kino. Ba, nawet nie ten styl! Czego innego oczekuje dzisiejsza młodzież, a przecież to film skierowany głównie do młodzieży. Czy można więc wyjść obronną ręką, zabierając się za kontynuację przeboju może nie kultowego, ale zdecydowanie wysoko stawiającego poprzeczkę?
Welcome to Jumanji!
Pierwsze “Jumanji” na ekrany kin weszło w 1995 roku. Jest to ekranizacja książki Chrisa Van Allsburga o tym samym tytule, aczkolwiek z tego, co mi wiadomo, bardzo luźna. Właściwie z samej książki pozostała nam tytułowa gra.
Czy można nie wiedzieć, o czym jest ten film? Nie sądzę, ale na wszelki wypadek przypomnę, że tytułowa Jumanji to gra planszowa. Bardzo ekstremalna gra planszowa, gdyż wszelkie akcje zachodzace na planszy przenoszą się automatycznie do prawdziwego świata. Stado nosorożców, diabelskie pnącza, komary wielkie jak orły? Nie czuj się bezpieczny tylko dlatego, że grasz w domu…
Pierwsze “Jumanji” to niesamowicie klimatyczny film, z nieodżałowanym Robinem Williamsem w roli głównej. Piękna sceneria idealnie współgrająca z grą w stylu retro, fenomenalne efekty specjalne (a w połowie lat dziewięćdziesiątych to wcale nie było oczywiste) i świetny scenariusz, który jednocześnie bawi i trzyma w napięciu. To ten rodzaj kina, które zadowoli i pięciolatka, i jego starsze rodzeństwo, i rodziców, i nawet dziadków. Każdy znajdzie tam coś dla siebie. Osobiście przyznaję, że to jeden z tych filmów, które oglądam chyba za każdym razem, kiedy lecą w telewizji. Kino przygodowe na naprawdę najwyższym poziomie.
Do zepsucia jest więc wiele.
Podejście drugie – naprawdę?
Myślę, że z powyższego opisu jasno wynika, że “Jumanji” jest według mnie filmem, który należałoby zostawić w spokoju. A już na pewno nie dokręcać mu dodatkowych części “z niższej półki”, w stylu “Głupi i głupszy 2”. Kiedy więc w 2017 roku w telewizji zaczęły się pojawiać zapowiedzi “Jumanji: Przygoda w dżungli” (angielski tytuł “Jumanji: Welcome to the jungle” brzmi niebo lepiej) z Dwaynem Johnsonem w roli głównej poczułam się, co tu dużo mówić, lekko zniesmaczona.
Może zacznijmy od fabuły. Film zaczyna się tam, gdzie skończył się poprzedni, czyli w 1996 roku. Warto mieć to na uwadze. Jumanji, najwyraźniej rozczarowana brakiem zainteresowania ze strony młodzieży lat dziewięćdziesiątych, postanawia ewoluować w grę komputerową. Spokojnie, w filmie jest to całkiem sensownie przedstawione. Co za tym idzie, zmieniają się zasady, aczkolwiek być może nie do końca (cu sugeruje końcówka kolejnej części).
Tym razem poznajemy świat Jumanji od środka, co też nie jest do końca pozbawione sensu, bo przecież w pierwszej części to samo spotkało głównego bohatera. Towarzyszymy czwórce współczesnych nastolatków (właściwa akcja filmu dzieje się w roku 2016), co automatycznie kwalifikuje film dla trochę starszych widzów. I humor jest tu doroślejszy, i niektóre sceny straszniejsze. Wystarczy wspomnieć, że każdy z bohaterów ginie co najmniej raz.
Na czym polega myk twórców, na który przy pierwszym seansie właściwie nie zwróciłam uwagi, a który ostatecznie działa na mnie rozczulająco przy każdym kolejny oglądaniu? Otóż tak, Jumanji jest teraz grą komputerową, ale jest to gra komputerowa… z lat dziewięćdziesiątych. Pamiętacie te pikselowe przygodówki, z dialogami pisanymi w okienku na dole ekranu i misjami o coraz wyższym stopniu trudności? Taka jest właśnie nowa Jumanji. Jeśli przygodę z grami komputerowymi zaczynaliście w latach dziewięćdziesiątych, szybko poczujecie klimat.
Po tym odkryciu zaczęłam oglądać film znacznie uważniej, szukając kolejnych smaczków. A trochę ich jest, choćby nawiązujących do pierwszego filmu. Są nosorożce, jest nowe wcielenie Van Pelta, możemy nawet zobaczyć, jak mieszkał wewnątrz gry Peter, bohater grany przez Robina Williamsa.
Ostatecznie wydaje mi się, że film nie podjął pałeczki. Jest to raczej współczesny hołd złożony oryginałowi i grom komputerowym ogólnie. Zabawny, sensowny i lekko dydaktyczny, aczkolwiek z mądrościami skierowanymi głównie do młodszej publiczności. Tak więc trafia na moją listę “zawsze chętnie”.
Podejście trzecie – to samo, ale inaczej…
W 2019 roku na ekrany kin weszła trzecia część – “Jumanji: Następny poziom”. Widząc trailer poczułam się lekko zdezorientowana: ci sami bohaterowie, ta sama gra… Gdzie jest haczyk?
Nasi bohaterowie są już właściwie dorośli, studiują, rozjechali się, a teraz wszyscy zjeżdżają do domu na święta. Wygląda na to, że nie każdemu dorosłe życie służy. Jak bardzo trzeba być zdesperowanym, żeby chcieć wrócić do świata Jumanji? Pewnie tak bardzo, jak Spencer, który “grał” doktorem Bravestonem (Dwayne Johnson). Reszta wyrusza więc za nim, pewni, że skoro już raz im się udało, powinno udac się i drugi. Ale spotyka ich niespodzianka – trafiają na następny “level” i to nie do końca w tym samym składzie.
Tyle na temat fabuły. Powiem jeszcze tylko, że najnowsza Jumanji to już zupełnie współczesna gra, śmiało dorównująca kultowym pozycjom jak “Tomb Rider” czy “Uncharted”. Jest też dużo bardziej mrocznie, brutalnie, a i wątki romansowe się pojawiają. Jest to więc zdecydowanie film dla starszej młodzieży.
W tej części zwróciłam uwagę jednak na coś zupełnie innego. I teraz będzie trochę o aktorach, bo specjalnie czekałam do tego momentu. W nowych “Jumanji” gracze wcielają się w konkretnych bohaterów. Mamy więc Spencera, typowego nerda, który w grze gra głównego bohatera – doktora Bravestona (Dwayne Johnson). Silny, przystojny, zręczny – czyli przeciwieństwo Spencera. Przyjaciel Spencera z dzieciństwa, Fridge – postawny i popularny sportowiec, ląduje w ciele Franklina “Myszy” Finbara (Kevin Hart), mikrej postury i słabych walorów fizycznych pomagiera doktora Bravestona. Martha, trochę butowniczka, trochę szara myszka, trochę outsiderka, to teraz Ruby Roundhose (Karen Gillian), przebojowa i atrakcyjna “babka z jajami”. A szkolna piękność, Bethany, ląduje w ciele Sheldona “Shelly” Oberona, kartografa, jak najbardziej płci męskiej i tu wystarczy napisać, że jest to postać grana przez Jacka Blacka.
Mam nadzieję, że jeszcze się nie pogubiliście, bo w drugiej części do tej ekipy dołącza dwójka wspaniałych aktorów: Danny DeVito i Danny Glover. Mamy też dwie dodatkowe postaci: złodziejkę Ming Fleetfoot i… konia.
A teraz pomyślcie, że dwa razy w filmie następuje wymiana pomiędzy bohaterami i ich postaciami… Przyznaję, że chyba nic w tym filmie nie bawiło mnie tak bardzo, jak “The Rock” grający Dannego DeVito, grającego dziadka Spencera wcielającego się w postać Bravestona oraz Kevin Hart, który czyni tę sztuke z Dannym Gloverem, dawnym przyjacielem dziadka, próbującym się obecnie odnaleźć w ciele głównego zoologa drużyny. Myslę, że dwójka “dinozaurów” Hollywoodu tkwi w naszej świadomości na tyle mocno, że tak, jak ja, będziecie mieli mnóstwo uciechy, rozpoznając mimikę, gesty i manierę jezykową, bo w tej kwestii oboje młodszych panów spisało się naprawdę na medal. Jack Black w roli nastoletniej królowej piękności też daje radę.
Interesującą ciekawostką jest dla mnie grająca Ming Awkwafina, która podobno jest wschodzącą gwiazdą. W filmie gra najpierw Spencera, później jego dziadka i w obu rolach przyciąga wzrok, więc pewnie będę z przyjemnością śledzić dalsze losy jej kariery.
Ta część, poza czystą rozrywką, sięga też trochę głębiej, głównie w temacie przemijania. Dowodzi, że za starością wcale nie koniecznie idzie mądrość, ale też przypomina, ustami dziadka Eddiego, że starość to jednak przywilej. I zdradzę Wam jeszcze, że płakałam jak bóbr do końca filmu, kiedy w ostatnich minutach padła kwestia: “A on ma siedemdziesiąć pięć lat i właśnie nauczył się latać”. Nie powiem jednak nic na temat kontekstu, sami musicie to odkryć.
Bilans?
Tak więc pytam jeszcze raz: czy twórcy wyszli z tego przedsięwzięcia obronną ręką? Tak, wyszli. Nie próbowali naśladować stylu pierwowzoru, stworzyli coś nowego. Interesującego, sensowengo, spektakularnego i… z dużym potencjałem. A końcówka najnowszej części delikatnie sugeruje, że czują się na tyle pewni, że być może niedługo zmierzą się z oryginałem na jego terenie. Trzymam kciuki.