Nadchodzi nowe?
Wygląda na to, że pełne patosu i schematów ekranizacje komiksów odchodzą powoli do lamusa, bo oto, ze zdziwieniem, świetnie się bawię już na trzeciej produkcji sygnowanej logiem Marvel. I nie to, żebym była przeciwko komiksom. Wprost przeciwnie, choć ostatnio mało mam z nimi do czynienia. I fakt, że zdecydowanie mi bliżej do stajni DC, też nie miał wpływu na mój odbiór. Po prostu odniosłam wrażenie, że w pewnym momencie zrobiłam się na te filmy za stara.
A tu proszę, taka niespodzianka! Najpierw pozytywnie zaskoczył mnie “Deadpool”. Później Spiderman w interpretacji Toma Hollanda okazał się pierwszym “Spidermanem”, którego faktycznie da się oglądać. A teraz “Venom”…
No dobrze, ale wypada się przyznać, że “Venom” miał fory na starcie, bo uwielbiam Toma Hardy’ego i jeszcze nie zdażyło mi się narzekać na jakiś film z jego udziałem. Więc i na okazję do zapoznania się z tą ekranizacją czekałam z szybciej bijącym serduszkiem.
Kim jest Venom?
Przyznaję, że ostatni raz miałam do czynienia z tą postacia w zamierzchłym dzieciństwie. I to serio zamierzchłym – ponad dwadziescia pięć lat temu. Kojarzyłam go głównie ze Spidermanem, jako postać negatywną. Nie jestem w stanie stwierdzić więc, jak (i czy w ogóle) wiernie odwzorowane zostały losy postaci, ale też podchodziłam do filmu raczej bez specjalnych oczekiwań.
Kim jest Venom? Otóż Venom jest kosmitą. Jako jednostka niezależna wygląda trochę jak rażona prądem smoła, dlatego do życia potrzebny jest mu nosiciel. Gdy już się w takowego zaopatrzy robi się ciekawie i…spektakularnie.
No i tu muszę powiedzieć, że jak na mroczną i gotycką wariację na temat “Obcego” Ridleya Scotta, która odgryza ludziom głowy i uśmiecha się od kącika ust do kącika ust, jest… przeuroczy. No nie mam na to innego słowa. Lubi się go już po paru minutach, choć momentami logika jego postępowania i dynamika przemiany psychologicznej trochę biją po oczach.
Specjaliści od efektów komputerowych zrobili tu naprawdę świetną robotę. Postać Venom (i nie tylko, bo mamy takie dwa…) to po prostu uczta dla oczu. Każdy moment jego pojawienia się, w postaci cielesnej bądź nie, wypada niesamowicie naturalnie i prawdziwie.
Kim jest Eddie Brock?
O istnieniu tej postaci nie miałam pojęcia w ogóle, ale mam dziwne wrażenie, że tu jednak rozbieżność komiksowa mogła pójść daleko dalej. Eddie Brock to bezrobotny dziennikarz, który przez przypadek przysposobił sobie “pasożyta”. I to właściwie wszystko, co można o tej postaci powiedzieć, bo nie ma tu jakiejś głębi, czy tajemnic. Jest dosyć “płaska”. Ale w końcu to Tom Hardy, więc i tak jest fajnie. Właściwie po rolach w “Mad Maxie” i “Taboo” fajnie było sobie przypomnieć, że potrafi być też obezwładniająco słodki. Tak, nawet zmutowany z wyjątkowo ruchliwym kosmicznym dziegciem nadal jest słodki.
Słabe strony?
Czy przeuroczy Venom i przesłodki Tom Hardy są w stanie udźwignąć brzemię fabuły prostej jak budowa cepa? Bez problemu. Mam tu spory zapas zaufania, że to był dopiero wstęp, bo inaczej nie da się określić historii, którą można zamknąć w jednym zdaniu: człowiek i kosmita poznają się, zaprzyjaźniają i razem ratują świat. Tak, to naprawdę wszystko, co zafundowali nam scenarzyści. Na szczęście poza prostotą i przewidywalnością więcej grzechów nie ma. Jest sensownie, konsekwentnie, od początku do końca. Można skupić się na postaciach, zamiast angażować szare komórki w rozwiązywanie zawiłości.
I na tym chyba polega cała moc filmu – na przedstawieniu głównego bohatera i jego możliwości, głównie za pomocą, czasem wiejących makabrą, gagów. Tak, ten film jest zabawny, choć to raczej czarny humor. Aczkolwiek nie mówimy tu o kinie w stylu gore. Jest trochę krwi, otwartych złamań, martwych alienów, ale wszystko podane ładnie, elegancko i ze smakiem. Komuś pociekła ślinka?
Czy wrócę?
“Venom” zdecydowanie trafia na moją listę “zawsze i wszędzie”. To właściwe lekka komedia, nie angażująca emocjonalnie, za to wyważona pod względem elementów zabawnych, makabrycznych i widowiskowych. I absolutnie nie głupia. Nie męczy, nie nuży, nie porusza trudnych tematów. Nie potrafię sobie wyobrazic sytuacji, w której stwierdziłabym, że nie mam na nią ochoty. Rozrywka w czystej postaci.
Także zaczynam już czekać na kolejną część, której premiera niestety przesunęła się w czasie i zastanawiam się, ile razy zdążę do tego momentu obejrzeć część pierwszą i ilu niezauważonych smaczków się doszukam, bo na pewno jest ich mnóstwo.