No i doczekałam się. Po dwóch i pół miesiąca w końcu sprawdziłam, że za bramą naszego ogrodzenia nadal jest świat. Gdzie się mogłam udać? Oczywiście na targowisko, na starocie.
Przyznaję, że czułam sie lekko nieswojo. I ostrożnie. Co prawda cała epidemia przeszła mi koło nosa, bo spedziałam ją w domu, na wsi, wśród zieleni i budzącej się wiosny, ale jednak nie wiedziałam, czy i jak dużo się w tym czasie zmieniło. Nawet maseczkę miałam na twarzy pierwszy raz!
Zapał dodatkowo studziła moja druga połówka, która postanowiła mi towarzyszyć, na wszelki wypadek (generalnie pilnował, żebym miała maseczkę i regularnie pryskał mi ręce spirytusem…).
Na targu zaskoczyło mnie to, że… nic mnie nie zaskoczyło. Było zupełnie tak, jak wcześniej. Jednak jakoś brakło mi odwagi, żeby mocniej wszperywać się w pudła, czy głębiej nurkować w stoisko. Ostatecznie, po pierwszym rekonesansie, upatrzyłam sobie trzy skarby: starą szafkę, album na zdjęcia oraz kieliszki. Co prawda nie stare, ale tchnące dyskretnym mrokiem.
Z szafką był najwiekszy problem, ponieważ mój miły, kiedy zauważył, jak świecą mi się do niej oczy, podsumował: chyba cię poje**ło… No więc poszliśmy dalej.
Album zawierał zdjęcia z lat pięćdziesiątych. Niemieckie, jednak poza portretami rodzinnymi było w nim mnóstwo zdjęć wnętrz oraz domów, co już interesuje mnie bardzo bardzo. Jednak nie zachęciła mnie pierwsza cena rzucona przez handlarza, więc taktycznie wycofaliśmy się i planowaliśmy wrócic na koniec, trochę się potargować. Gdybym wcześniej nie wydała całej przeznaczonej na zakupy kwoty…
Zapowiadało się, że tym razem z zakupów wrócę bez skarbu, więc poszłam choć po kieliszki, żeby mieć jakis drobiazg. Eleganckie, z przydymionego szkła, które zależnie od światła przybiera granatowy bądź szary odcień. Smukłe, subtelne. Wiśniówka w takich kieliszkach mogłaby brylować nawet na planie „Penny dreadfull”.
Szukając argumentów postanowiłam zajrzeć jeszcze do znajdującego się przy targu lumpeksu, do którego droga wiodła… oczywiście obok tej starej szafki. W końcu zapytałam o cenę i już wiedziałam, że wróci ze mną, ale potrzebowałam jeszcze chwili, żeby przekonać mojego lubego.
Duży lumpeks, do którego wchodzi się bezpośrednio z terenu targu, już nie raz mnie zaskakiwal, ponieważ oprócz ubrań i tekstyliów jest tam mały zakątek ze starociami. Zdarzają się stare walizki, sprzęty elektroniczne i meble. Na przykład krzesła. Z równo ustawionego rzędu od razu rzuciły mi się w oczy dwa tchnące niesamowitym urokiem. Stare, tapicerowane, ale w dosyć dobrym stanie. Nie podejrzewałam, że będzie mnie na nie stać, ale o cenę zapytać nie zaszkodzi… Po chwili, objuczeni dwoma krzesłami, wracaliśmy juz do samochodu. Oczywiście obok szafki.
Długo by opowiadać, jak bardzo mój mężczyzna nie chciał tej szafki… Ostatecznie rzucił tak niską ceną, że w jego mniemaniu sprzedawca powinien się obrazić. Nie wiedział, że u tego pana najwyraźniej mam jakieś chody, bo już mi się zdarzało kupować u niego skarby za grosze. I takim oto zrządzeniem losu szafka stała się moja za cale dwadzieścia złotych.
Zdecydowanie jest stara, obstawiałabym lata wczesnopowojenne, albo i nawet międzywojnie. Z wierzchu nie wygląda specjalnie dobrze, ale ja właśnie tak lubię. Może kiedyś skuszę się na renowację, ale jeszcze nie teraz. W środku jest za to czyściutka, więc prawdopodobnie już wkrótce wróci do użytku. Nawet mam na nią pomysł.
Po album już nie zaszliśmy, choć nadal chodzi mi po głowie. Może jeszcze kiedyś na niego trafię. Mimo to z zakupów i tak wróciłam przeszczęśliwa. W przeciwieństwie do mojego mężczyzny…