![](http://herbatkauheleny.pl/wp-content/uploads/2020/05/images.jpg)
Rozrywka rozrywce nie równa…
“Kosmici“ to nigdy nie był temat, który jakoś specjalnie mnie przyciągał, ale serię „Men in Black” zawsze darzyłam dużą sympatią. To po prostu rozrywka na bardzo dobrym poziomie, a ja w kinie szukam głównie rozrywki. Czwarty film z serii, ”Men in Black: International”, obejrzałam więc przy pierwszej okazj i z dużą ekscytacją. Wrażenia miałam niestety mocno mieszane.
Wiem, że to jest taki rodzaj kina, gdzie właściwie najważniejsze są efekty specjalne. Ja jednak najbardziej zwracam uwagę na scenariusz. „MIB” natomiast zachowywało idealną równowagę pomiędzy widowiskowością a sensem. Opowieści były angażujące dokładnie na tyle, by nie przekraczać poziomu, po którym rozrywka przestaje być czystą rozrywką, a jednocześnie nie robić z widza idioty, który zadowoli się pierwszym lepszym rozwiązaniem fabularnym, o ile zgadza się liczba wybuchów i gołych cycków. Czwarta część niestety zrywa z tą tradycją.
“MIB: International” to nowy reżyser, nowi scenarzyści i najwidoczniej nowa konwencja. Gdyby nie scalająca z poprzednimi częściami postać O (która właściwie chyba też poza ciałem Emmy Thompson ma niewiele wspólnego z tą wcześniejszą…) możnaby pomyśleć, że to zupełnie nowa odsłona, odcinająca się od tego, co było. A jednak jest ta sama centrala, to samo uniwersum, ba, ci sami producenci. Więc co poszło nie tak?
![](http://herbatkauheleny.pl/wp-content/uploads/2020/05/5d001670ad786.image_.jpg)
… czyli jak ze świetnej serii zrobić film dla nastolatek.
Mówiąc w przenośni: jeśli poprzednie części były efektem dobrej zabawy doświadczonych i solidnych scenarzystów o ugruntowanej pozycji na rynku, to część “International” została napisana przez dobrze rokującą autorkę fanfików, jeszcze przed dwudziestką. Taką, która wie mniej więcej, jak pisać, ale jeszcze nie znalazła swojej własnej drogi, więc głównie zajmuje się opisywaniem swoich fantazji i bohaterów w światach wykreowanych przez innych. Żeby nie było, że kogoś obrażam, podkreślam tę przenośnię z początku akapitu, bo scenariusz został napisany przez dwóch dorosłych mężczyzn.
Mam jednak więcej niż pewność, że celowali tym filmem w damską widownię w wieku wczesno i średnio rozrodczym. Może dlatego nie czuli się u siebie i postanowili po prostu sięgnąć po motywy, które na pewno “spodobają się dziewczynom”, wrzucić je do jednego worka i ubrać w czarny garniturek. Przecież to w końcu tylko komedia science fiction, po co się wysilać.
Zastanawiałam się, ile by zostało z fabuły, gdyby wyciąć wszystkie elementy wsadzone “na siłę”. No i wyszło, że poza główną osią – niewiele. A oś ta jest prosta jak budowa cepa, choć scenarzyści próbują klasycznych chwytów, by wpuścić widza w maliny. Na szczęście schematycznych rozwiazań jest co najmniej kilka w każdym wypadku, więc można się pobawić w zgadywanie, na które padło tym razem. Aczkolwiek już z sensownym uzasadnieniem i logiką zachowań bohaterów w tym kontekście bywa krucho.
![](http://herbatkauheleny.pl/wp-content/uploads/2020/05/men-in-black-international-recenzja-filmu-1024x576-1.jpg)
Weź zwykłą dziewczynę i podsuń jej pod nos jakiegoś super ekstra faceta…
Na początek mamy główną bohaterkę. Nie jest specjalnie ładna, nie jest utalentowana, niczym się nie wyróżnia. Taka “everywoman”, którą łatwo sobie podpiąć do czegokolwiek i kogokolwiek. Podobno ma super zdolności hakerskie, ale w filmie pada o tym jedno zdanie i właściwie tych zdolności specjalnie nie używa. Ale jest uparta i ma cel: dołączyć do MIB. Mimo dosyć płaskiego, czy raczej schematycznego sportretowania, Molly, czyli Agentka M, jest dosyć sympatyczną postacią. Może jeszcze rozkwitnie w dalszych częściach, jeśli będą.
Do pary ma Agenta H. Moim zdaniem najbardziej pokrzywdzoną przez scenarzystów postać. Płaską, niespójną, ale w ciele Chrisa Hemswortha, jakby to miało zrekompensować wszystkie braki. No rekompensuje, nie oszukujmy się. Wystarczy, że Chris rozepnie koszulę i żadne profile psychologiczne nie są potrzebne. A że według scenarzystów głębi jego postaci ma nadawać fakt, że kiedyś był w związku z “niezłą laską”, to już pominę milczeniem. W wielkim skrócie – Agent H to kopia Jamesa Bonda, ale z tych pierwszych odcinków serii, z Seanem Connerym. Teoretycznie klasyk, sama lubię, ale we współczesnym kinie wygląda bardziej na brak pomysłu, niż hołd.
![](http://herbatkauheleny.pl/wp-content/uploads/2020/05/mib-international-exclusive_large.jpg)
…do tego dużo tańca i jakiś mały, uroczy, ale czupurny słodziak.
Kolejny motyw, który dla mnie wypadł żenująco, a który prawdopodobnie zyska uznanie u młodszej części publiczności i to chyba znowu tej damskiej: głównych „złoli” gra duet “Les Twins”. Chociaż “gra”, to jednak za dużo powiedziane. Raczej “tańczy”. No i o co tu kaman? “Les Twins” to dwóch braci – tancerzy. Jeśli nawet ja wiem, kto to jest, to prawdopodobnie są mega sławni. I słusznie, są po prostu niesamowici. Dlaczego więc marudzę? Ponieważ każda ich scena wygląda jak wstawka z hip hopowego teledysku. Jestem święcie przekonana, że ta rola została napisana specjalnie dla nich. To nie pozwala mi mysleć o filmie inaczej, niż jako o kolażu z gotowych elementów. Nie ważne, czy ze sobą współgrają, ważne, żeby były cool.
Na deser mamy jeszcze “Pawny”, małego stworka, którego przygarnia główna bohaterka i który prawdopodobnie miał być słodki i zabawny, a jest zbędny i irytujący.
To tyle w temacie intensywnego fanservice dla pań.
![](http://herbatkauheleny.pl/wp-content/uploads/2020/05/pobrane.jpg)
O elementach zbędnych
A czy jest coś na równowagę dla panów? Przykro mi, nie. Jest oczywiście “niezła laska”, była dziewczyna Agenta H, o której urodzie z rozmarzeniem wypowiada się co najlmniej kilka postaci płci meskiej, co narobiło mi sporego smaku, bo wciąż mam w głowie Larę Flyn Boyle z drugiej części. Byłą Agenta H gra Rebecca Ferguson, która jak najbardziej piękna kobietą jest. Niestety w filmie to skutecznie ukryto, doprawiając jej fryzurę na kształt krzyżówki Kleopatry z Królem Julianem. I jakkolwiek dziwnie to nie brzmi, była to dla mnie najbardziej rozczarowująca niespodzianka całego filmu.
Ten film różni się od pozostałych także rozmachem geograficznym. Jeśli dobrze pamiętam, odwiedzamy co najmniej cztery diametralnie różne lokalizacje. Niby jest fajnie, ale brakuje tego charakterystycznego klimatu z części toczących się w Stanach, które miały “to coś”. Trochę brudu, trochę rdzy, trochę takiej Ameryki, jakiej się zazwyczaj nie pokazuje. W tej części mamy po prostu ładne widoczki, jak z pocztówek.
I to chyba dobre słowo na podsumowanie. Ładny widoczek, bez trójwymiarowej głębi. Ale jeśli ktoś odniósł wrażenie, że absolutnie odradzam ten film – nic bardziej mylnego. To nadal fajna rozrywka, nieskomplikowana, dobra na chwilę relaksu, przyjemna dla oka. Sromotnie przegrywa w porównaniu z poprzednimi częściami serii, ale jeśli traktować ją jako coś odrębnego, bez obowiązku dostosowania się do ścisłego kanonu i dotrzymania mu kroku, to na pewno nie spada poniżej średniej. Sama na pewno obejrzę go jeszcze nie raz. W końcu gorsze filmy dla nagiego torsu Chrisa oglądałam…