Uwielbiam starocie. Nie, że antyki, czy coś. Ja lubię stare, zniszczone rzeczy. Takie, które dla większości ludzi nie przedstawiają większej wartości, a jednak mają „to coś „. Szperam, poluję, rozrzucam sieci, szukając przedmiotów, na widok których mocniej zabije mi serce.
Ostatnio mogę sobie poszperać tylko internetowo, ale nic nie równa się eskapadom w realu. A mam do tego swoje jedno ulubione miejsce: targ w moim rodzinnym mieście. Można zapytać: a cóż ciekawego ma do zaoferowania targ w jakimś małym miasteczku? Ano jeśli szuka się drogocennych skarbów z konkretnej dziedziny, to nie za wiele. Ale jeśli idzie się z nastawieniem na niespodzianki, to… całkiem sporo.
Wierność temu jednemu miejscu ma dwa zasadnicze plusy. Po pierwsze – znam je jak własną kieszeń i mogę się skupić na tym, co naprawdę ważne. Nie gubię się w alejkach, nie tracę czasu tam, gdzie nie ma to sensu i znam handlarzy. Wiem, z kim się mogę potargować, kogo lepiej nie drażnić, a u kogo warto przeszperać absolutnie każde pudło. Drugi plus – handlarze znają mnie. Czasem już z daleka widzę na ich twarzach triumfalny uśmiech, który oznacza, że czeka mnie jakaś ciekawa oferta.
Ponieważ moje uwielbienie do staroci zahacza oczywiście i o większe gabaryty, kilka lat temu zakochałam się bez pamięci w stupięćdziesięcioletniej ruinie, którą obecnie mam szczęście pieszczotliwie nazywać „domem”. Nie ma się więc co dziwić, że przy każdej okazji staram się wypełnić jego wnętrze akcesoriami, które podkreślą tę wyjątkowość. Zeszły rok był pod tym względem wyjątkowo intensywny.
Moim ulubionym znaleziskiem jest zdecydowanie maszyna do pisania Torpedo. W przyszłym roku minie sto lat, od kiedy zaprzestano produkcji tego modelu, więc oficjalnie będzie miała status antyku. Jest niesprawna, niekompletna i trochę zniszczona, ale dostałam ją spod lady i to po cenie niższej, niż jej wartość jako złomu. Zapałałam do niej miłością od razu. Tym bardziej, że to moja pierwsza. I pewnie nie ostatnia.
Z tej samej wyprawy, w bardzo upalny letni dzień, wróciłam też z moim pierwszym Singerem. Tu też zakładam, że będą kolejne. Nawet, jeśli nie Singery, to inne maszyny do szycia, bo jest to forma, która wyjątkowo przemawia do mojego poczucia piękna. Kiedyś powiedziałam, że mogłabym sobie wybudować dom ze starych maszyn do szycia, w którym absolutnie wszystko byłoby także z maszyn do szycia.
Singer ze zdjęcia był zakupem spontanicznym. Wiedziałam, że kiedyś będę takiego miała, choć to teoretycznie nie był jeszcze dobry moment. Ale sprzedawca skusił mnie ceną. Dostałam go prawie za darmo, bo podobno tak długo nie było na niego chętnych, że miał dosyć już ciągłego noszenia jej z auta i z powrotem. Maszyna jest trochę przybrudzona, lekko zastana, ale już w domu okazało się, że… sprawna!
W tym roku udało mi się urzadzić kilka wypraw jeszcze w styczniu i, nie powiem, też były całkiem owocne. Najbardziej zaskakującym znaleziskiem była moja kolejna maszyna do szycia, a raczej jej truchełko. Wypatrzyłam ją wśród walających się po ziemi starych sprzętów budowlanych. Naprawdę nie wiem, jakim cudem, bo była to właściwie jedna wielka zbieranina czerni. Musiała mnie zawołać. Trochę dziwnie było zapłacić tę samą cenę za te szczątki i sprawnego Singera ze zdjęcia wyżej, ale wedlug sprzedawcy był to zabytkowy Veritas i nie miał zamiaru się targować. Już wtedy wiedziałam, że z Veritasem nie ma to raczej nic wspólnego, ale i tak chciałam ją mieć.
Okazało się, że jednak miałam nosa, bo maszyna wywołała lekkie zamieszanie w kręgu kolekcjonerów. Może nawet nie lekkie, bo globalne. Wszystko z powodu emblematu, którego autorstwa nikt nie potrafił określić. A szukali fascynaci z Niemiec, Stanów i pewnie jeszcze inni, którzy mi się nie przyznali. Ostatecznie stanęło na tym, że to prawdopodobnie Seidel&Neumann z 1880 roku, z plakietką sprzedawcy/kolportera, bo i takie podmianki były praktykowane. Wiedzę tę zawdzięczam Walterowi Addie, specjaliście od renowacji maszyn do szycia, który poświęcił naprawdę sporo czasu na rozwiązanie tej frapującej zagadki.
Kolejnym planowanym na przyszłość i spontanicznie kupionym za wcześnie nabytkiem było radio lampowe Potsdam z lat sześćdziesiątych. W styczniu był jakiś wysyp tego rodzaju odbiorników i tyle się na nie napatrzyłam, że przy ostatniej wizycie już wiedziałam, że z którymś wrócę. Spośród wielu pięknych, dobrze zachowanych i działających wybrałam… to najbardziej zniszczone i z całą pewnością niesprawne. Nie wiem, co ja mam z głową. Po prostu wiedziałam, że to musi być to.
Wyobraźcie sobie, jakie było moje zaskoczenie, kiedy podczas standardowych poszukiwań informacji na temat tego odbiornika okazało się, że w wiosce obok mieszka sobie ktoś, kto już jeden identyczny odbiornik odrestaurował. Widziałam więc, jak może wyglądać i pewnie kiedyś też oddam swój, nie tyle do renowacji, co do uruchomienia, bo jego stan zachowania mimo wszystko bardzo mi się podoba. Choć tak właściwie może się okazać, że to moje jest jednak sprawne. Tylko nie znalazłam jeszcze nikogo odważnego, kto chciałby na nim przetestować instalację elektryczną w swoim domu.
Eh, strasznie mi brakuje tych wypraw. Tego rauszu, niewiadomej, niespodzianek. Szperanie po internecie to jednak nie to samo, choć i tutaj mam kilka sukcesów, głównie meblowych. Na pewno na liście rzeczy do zrobienia kiedy już świat wróci do normy na jednej z pierwszych pozycji widnieje u mnie „poszperać na starociach”.