Science fiction, a tym bardziej space opera, to nie jest gatunek, po który sięgam często. Co nie znaczy, że nie lubię. Nie jestem jednak specjalnie ogarnięta w temacie nowinek technicznych i zazwyczaj te aspekty gatunku, ważne mimo wszystko, nie są przeze mnie należycie doceniane. Myślę, że warto to zaakcentować, skoro zabieram się za recenzję czegoś, na czym się tak do końca nie znam.
“Dysfunkcja rzeczywistości” trafiła w moje ręce przez przypadek. Postanowiłam dać jej szansę, kierując się wysoką oceną na Biblionetce. Mam zasadę, że nigdy nie porzucam lektury. Być może jedno, ostatnie zdanie, zupełnie zmieni moją ocenę, więc przedzieram się wytrwale, choć czasami zajmuje mi to naprawdę dużo czasu. I tutaj tak to wyglądało, tym bardziej, że tom jest naprawdę opasły.
Historia rozkręca się bardzo powoli i dobrze byłoby, zgodnie z tytułem, traktować ją jako bardzo długi i bardzo rozbudowany prolog. Bo autor sięga naprawdę daleko, aby mieć zupełną pewność, że na koniec książki czytelnik będzie dokladnie wiedział, jak to wszystko się zaczęło. I tu uwaga – coś, co na początku może absolutnie zbić z tropu i wydaje się nie mieć związku z opowieścią, na pewno ten związek ma, więc warto na takie dygresje zwracać uwagę. Ten tom to jednak w głównej mierze opisy, wprowadzenie do wykreowanego świata, jego technik, zwyczajów. Akcja zaczyna się własciwie na sam koniec książki, ale jak już się zacznie, to nie można się oderwać.
No właśnie – świat. Chyba bardziej wypadałoby powiedzieć “uniwersum”, bo, jak chyba wypada w przypadku space opery, światów jest tu całe mnóstwo. Od wysoce rozwiniętych, niemalże idealnych utopii, po zupełnie dziewicze, nietknięte ludzką ręką. I tutaj Hamiltonowi naprawdę się udało. Podróżujemy w przestrzeni, jakbyśmy podróżowali w czasie. Opisy są przy tym bardzo obrazowe i szczegółowe. Odniosłam wrażenie, że wymyślanie planet to to, co autor w pisaniu lubi najbardziej i co sprawia mu największą frajdę. Bez problem przenosi nas z jednego systemu do drugiego, atakując wrażeniami wszystkie zmysły. Widzimy, kolejne lokalizacje, słyszymy ich odgłosy, czujemy zapachy. Za to prawdziwe brawa.
Ale jest też słaby punk, czyli postaci. Choć niby wszystko jest z nimi w porządku, to mają w sobie coś sztucznego, schematycznego. Coś, co właściwie pozostawia obojętnym na ich losy, nie pozwala się przywiązać. Postaci jest naprawdę dużo, choć tych istotnych dla fabuły już mniej. Ja miałam spory problem z rozróżnieniem ich i nawet policzeniem, ponieważ wszystkie wydają się jednakowo płytkie. Pomimo tego, że autor nie szczędzi nam historii życia nawet epizodycznych bohaterów z dziesiątego planu. A może właśnie przez to. Może to wina tego, że naprawdę istotne postaci poznajemy dosyć późno, a może zbyt szybko czytelnik uczy się, żeby nie przywiązywać się do kogoś, komu poświęcone jest co drugie zdanie od dziesięciu stron, bo ten ktoś jest tu tylko po to, żeby zginąć w bójce, a jego śmierć właściwie nie ma żadnego znaczenia, bo równie dobrze mógłby tam zginąć ktoś inny. A może autor powoła się na tę postać za kilka tomów? Tego jeszcze nie wiem. Ale na pewno te kilka tomów dalej już zupełnie nie będę wiedziała o kim mowa. Dodam jeszcze, że książka jest pełna seksu. Nudnego, bezsensownego i absolutnie nic nie wnoszącego. Chyba, że dodatkowe spłycenie postaci i ich relacji.
Wypadałoby też powiedziec coś o fabule, ale ciężko powiedzieć coś istotnego, co nie odebrałoby radości z lektury, a właściwie zaskoczenia z obrotu spraw. Może dla odmiany przybliżę najistotniejsze postaci, bo to już w pewien sposób pokazuje, czego się po książce spodziewać. Pierwsze skrzypce gra Joshua Calvert, młody poszukiwacz skarbów, a od pewnego momentu playboy i celebryta. Postać z lekko zasygnalizowaną tajemnicą, o której on sam jeszcze nie wie. Mi nieustannie kojarzył się ze Star-Lordem. Dalej mamy Quinna Dextera, młodocianego skazańca, członka groźnej sekty, pałającego żądzą zemsty na swojej zwierzchniczce. Postać jak dla mnie najciekawsza i… najbardziej przerażająca. Są też postaci kobiece, choć właściwie nie miały jeszcze pola do popisu. Pierwsza z nich to Ione Saldana, dziedziczka prastarej dynastii. Taka Paris Hilton, tylko inteligentniejsza i z wiekszą klasą. Druga to Syrinx, przedstawicielka wyższej i doskonalszej rasy, urodzony pilot (dosłownie, bo w tej historii piloci rodzą się… razem ze swoimi statkami –i to jest jeden z najciekawszych motywów książki), obecnie odbywajaca obowiązkowa służbę wojskową. Pod koniec książki już prawie wszyscy się znają, a część z nich nawet przez przypadek się spotkała. Nie ukrywam, że pomimo mankamentów psychologicznych, jestem ciekawa, w jaki sposób autor splątał dalej ich losy.
To mimo wszystko dobra i warta uwagi książka. Szczególnie, jesli komuś do radości nie jest potrzebna wiarygodna i rozbudowana warstwa psychologiczna. Mamy tu naprawdę widowiskową historię, która na koniec (a raczej początek) mocno zaskakuje i zachęca do sięgnięcia po następny tom. Jeśli ktoś nastawia się na akcję i fascynujących bohaterów, może być lekko zawiedziony, albo zmęczony, jak ja. Ale jeśli ktoś ma ochotę pozwiedzać inne, bardzo ciekawe i pomysłowe światy i przy okazji poznać kilka ciekawych osób, a na koniec dać się wciągnąć w wir wydarzeń, to będzie zachwycony.